Mój pierwszy, moja jedyna

Częstym powodem, dla którego pierwszy związek staje się bardzo ważny, jest istnienie w rodzinie pochodzenia sztywnej bariery wejścia i wyjścia. Jeśli jesteś w takiej rodzinie, musisz akceptować bez reszty wszystkie reguły i stosować się do nich bez dyskusji. Jeżeli się przeciwstawisz, to tylko na takiej zasadzie, że całkowicie się z rodziny wykluczysz.

Czyli: „W naszej rodzinie rozwodów nie ma”, „Nie jesteś już moją córką (synem)” albo „Jak to zrobisz, możesz już nie wracać”.

A jeśli raz się z tej rodziny wykluczysz, bardzo trudno będzie ci wrócić. Czasem się udaje, ale tylko na pewnych warunkach. Na przykład za cenę dozgonnej pokuty w celibacie. „Ty już chłopaka miałaś. Próbowałaś z nim mieszkać, mimo że wiedziałaś, co o tym myśli rodzina. Wiadomo, do czego to doprowadziło. Więc jeśli chcesz nadal z nami mieszkać, o żadnych kolejnych wyskokach nie chcemy słyszeć”.

Jeśli taka dziewczyna wchodzi w związek i chce zamieszkać z chłopakiem, a po pewnym czasie, kiedy dojdzie do wniosku, że to nie to, zwyczajnie i bez problemu zechce wrócić do domu — nie może tego zrobić. Wszystko jest postawione na ostrzu noża. „Jeśli wracasz, to jest to tragedia, kraksa twojego związku, błąd życiowy”. Albo w ogóle nie może wrócić, bo usłyszy, że skoro sama tak wybrała, musi być konsekwentna. Albo może wrócić, ale wtedy musi do tego chłopaka zadeklarować nienawiść i zohydzić go w oczach rodziny. Nie może być tak, że po prostu uczy się relacji z chłopakiem, próbuje. Albo-albo.

Takie uwarunkowania tworzą w dziewczynie postawę desperacji. Często wtedy pierwszy poważny partner staje się od razu ojcem pierwszego dziecka. Z czasem ona sama zostaje samotną matką mieszkającą przy rodzicach i odbywającą pokutę. Bo grzech nieposłuszeństwa rodzinie może zmazać, jedynie w całości poświęcając się dziecku. Dopóki nie pojawi się kolejny mężczyzna. Tylko on może ją z tego wyzwolić i zabrać. Ona sama się zabrać nie może. Rodzinny schemat takich rozwiązań nie zawiera.

Rzecz w tym, że na pewnym poziomie nie ma różnicy między związkiem satysfakcjonującym a niesatysfakcjonującym. Ludzkie potrzeby w tym względzie można porównać do góry lodowej. Powyżej lustra wody jest strefa, którą łatwo zrozumieć. Dobry, satysfakcjonujący związek jest w tej strefie lepszy niż związek raniący. Lepszy partner jest lepszy, gorszy jest gorszy. Przy lepszym się zostaje, od gorszego odchodzi. To jest ta strefa logicznego myślenia lub — inaczej — strefa zsocjalizowana. Oficjalna. Mieści się tam człowiek cywilizowany.

Ale to, co najważniejsze, nieoficjalne, jest pod wodą?

Niżej jest dużo potężniejsza strefa. Tam nie ma różnicy, jaki jest ten związek. Ważne, że jest. Że jest obiekt i relacja. I że jest to stałe. Bo brak relacji jest gorszy niż zła relacja.

Zwierzęta żyjące w stadzie nie odchodzą z niego z tego powodu, że zajmują w nim niską pozycję. Podążają za stadem, gdziekolwiek ono się uda. Nawet jeśli nie mają w nim łatwego życia. Wszystko jest dla nich lepsze niż samotność.

Z punktu widzenia tej strefy potrzeb lepiej jest mieć złego, raniącego partnera, na którego jest się permanentnie wściekłym, niż nie mieć żadnego partnera i nie mieć nawet na kogo się wściekać. Mieć pustkę.

Ta kościelna obietnica odnosi się właśnie do tej sfery. Nie tyle: „Przysięgam ci, że będę dobry”, ile: „Przysięgam ci, że będę: albo zły — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze nienawidzić, albo dobry — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze kochać. Tak czy siak zawsze będę i będziesz mieć jakiś obiekt odniesienia dla swoich emocji”.

Ktoś działający z poziomu motywacji tej strefy potrzeb może, mając rozczarowującego partnera, nawet uczynić z tego cnotę.

Poświęci się?

O tak! „Oto jest mi bardzo ciężko z tą osobą, ale ponieważ przysięgałem, będę to znosić. Jest to moje poświęcenie i wyraz mojej nadludzkiej siły. Mój heroizm. On jest zły, ale mimo to ja jestem heroiczna. I w tym moja godność”. Często złość na partnera jest już nie tyle złością za to, co on robi niedobrego, ile złością na niego za to, że robiąc coś niedobrego, nie docenia naszego poświęcenia w znoszeniu tego.